Pod koniec ubiegłego roku dyrektor sportowy JKH GKS Jastrzębie Leszek Laszkiewicz - jako legenda polskiego hokeja, wybitny reprezentant Polski oraz uczestnik rekordowej liczby Mistrzostw Świata - znalazł się w absolutnie elitarnym gronie - Galerii Sław IIHF. Nasz laureat nagrody ''Bibiego'' Torrianiego odebrał to zaszczytne wyróżnienie 24 maja w Sztokholmie w dniu półfinałów Mistrzostw Świata Elity. Zapraszamy do lektury wywiadu, w którym Leszek Laszkiewicz opowiedział nam o kulisach tej historycznej uroczystości oraz o osobach, którym chciałby zadedykować to niezwykłe wyróżnienie.
UWAGA! Uprzejmie prosimy zaprzyjaźnione Media wykorzystujące niniejszy autoryzowany wywiad w swoich publikacjach prasowych o wyraźne wskazanie źródła rozmowy - oficjalnej strony JKH GKS Jastrzębie (jkh.pl).
O wyróżnieniu w postaci miejsca w Galerii Sław IIHF dowiedział się pan w szczególnym momencie...
Leszek Laszkiewicz - To prawda. Wiadomość dotarła do mnie w dniu pogrzebu mojej mamy, a zatem z jednej strony czas bardzo smutny, a z drugiej - obiektywnie radosne wieści. Nie będę ukrywał, że strasznie żałowałem, iż mamie nie było dane dożyć tej chwili. Bez wątpienia tego dnia nie zapomnę nigdy...
Zadedykował pan mamie to wyróżnienie. Pani Grażyna miała zapewne ogromny wpływ na to, jakim obecnie jest pan człowiekiem.
Oczywiście każdy powie o swojej mamie, że jest cudowna, ale... moja mama była dla mnie naprawdę kimś absolutnie wyjątkowym. Zawsze mi kibicowała i wspierała mnie do ostatnich chwil. Była wspaniałą osobą, która nigdy nie patrzyła na siebie, tylko na innych. Dla niej najważniejszym było, aby wszyscy wokół byli zadowoleni, nawet kosztem siebie. Oboje z tatą jeździli na mecze zarówno moje, jak i brata Daniela. Wspaniali ludzie, którym bardzo wiele zawdzięczamy.
Warto pamiętać, że pokolenie pańskich rodziców to byli i są bardzo twardzi ludzie. Nie było wożenia samochodem na trening, tylko stanie w kolejkach po nocy za podstawowymi artykułami, żeby było czym wyżywić rodzinę. Przecież pańskie dzieciństwo, czyli lata osiemdziesiąte, to były okropnie ubogie czasy w porównaniu do obecnych.
Trudno się nie zgodzić, ale mimo to rodzice dawali sobie radę. Tata bardzo ciężko pracował na kopalni, a mama była pielęgniarką. Pamiętam te czasy. W jednej kolejce stała mama za mięsem, w drugiej ja za kawą, w trzeciej brat za cukrem... Wszystko przecież było na kartki. Niewyobrażalne dla młodych. Na lodowisko szło się z kluczem do mieszkania zawieszonym na szyi. Jak tak z perspektywy czasu przypominam sobie te nasze treningi na otwartym lodowisku, gdzie taflę zamrażano dopiero pod koniec września, trenowało się w deszczu, a na dodatek bez przerwy z okolicznych drzew na lód leciały liście... Mówili, że jestem „żelazny”, ale mam przekonanie, że to właśnie tamte czasy zahartowały mnie zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Trzeba było walczyć o przetrwanie, ale faktem jest, iż takie warunki kształtują mocne charaktery.
Wspominając dzień pogrzebu pani Grażyny, a zarazem wieści o nagrodzie IIHF - to kolejny przykład, że życie sportowca nie jest usłane jedynie różami, choć kibicom może wydawać się, że jest inaczej. My czasami nie wiemy, z jakimi osobistymi problemami wyjeżdża na lód ten czy inny zawodnik. Może warto czasem mieć to na uwadze, że mający słabszy dzień hokeista może mieć za sobą na przykład nieprzespaną noc z powodu choroby kogoś bliskiego.
Takie sytuacje mają miejsce bardzo często, ale z drugiej strony - nasi sympatycy też mają przecież swoje problemy. Płacą za bilety swoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi i również chcą odreagować, pozostawiając swoje kłopoty poza lodowiskiem. Jako sportowcy nie oczekujemy litości, ponieważ to jest nasza praca i na niej musimy się skupić. Nie można mieć pretensji do kibiców, że wymagają jak najlepszej gry niezależnie od tego, co dzieje się w życiu prywatnym ich ulubieńców.
Przejdźmy do uroczystości w Sztokholmie. Proszę o kilka słów o kulisach tej niezwykłej imprezy. W piątek był pan gościem prezydenta szwedzkiej stolicy, zaś w sobotę odbyło się wręczenie nagrody.
To były dla mnie niezapomniane chwile tym bardziej, że były ze mną obie moje córki - Laura i Lena. Zaraz po przylocie na szybko sprawdzałem garnitury, czy przetrwały trudy podróży, ale na szczęście wszystko było w porządku (śmiech). Jeśli chodzi o piątek, to znalazłem się wśród pięciuset VIP-ów zaproszonych na specjalną kolację przez prezydenta Sztokholmu. Odbyło się to w urokliwym zameczku. Ogromnym wyróżnieniem była dla mnie możliwość przebywania wśród najważniejszych działaczy hokejowych świata. W sobotę odbyło się wręczenie nagród. Najpierw miała miejsce krótka nieoficjalna próba, a o dziesiątej rozpoczęła się gala. Sympatycznie było w tamtym momencie zobaczyć film ze swoimi dokonaniami. Cóż, na pewno otoczka imprezy przysparzała sporo stresu, ale gdy już emocje opadły, to czułem radość z tego, co udało mi się osiągnąć. Jestem drugim Polakiem w Galerii Sław IIHF po wielkim Henryku Gruthcie. Cóż, pozostaje nam czekać na kolejnego rodaka, który do nas dołączy. Mam nadzieję, że nie będzie trzeba znów tak długo czekać na następnego biało-czerwonego.
Przypominam sobie rozmowę z Robertem Kalaberem, który po naszym mistrzostwie Polski z upodobaniem świętował w samotności z jednym symbolicznym piwem przed telewizorem, oglądając powtórkę finału o trzeciej nad ranem. A jak było z panem w Sztokholmie? Była taka chwila, że np. stanął pan na balkonie hotelu i miał taki moment „zatrzymania”?
Może nie na balkonie w hotelu, ale podczas półfinałowych meczów Mistrzostw Świata Elity, na które nas zaproszono. Mogłem wówczas już na spokojnie delektować się wspaniałym poziomem gry i całą piękną otoczką tej uroczystości. Otrzymałem wtedy mnóstwo miłych SMS-ów z gratulacjami. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy pamiętali o mnie w tym szczególnym dniu. To były chwile nie do zapomnienia.
Henryk Gruth także pamiętał?
Tak, oczywiście. Przesłał mi bardzo sympatycznego SMS-a. Ucieszył się, że dołączyłem do niego w Galerii Sław IIHF i że nie jest już „sam” jako Polak w tym gronie. Mam ogromny szacunek dla jego osiągnięć, bo zdaję sobie sprawę, jakich wymagają one wyrzeczeń i poświęceń. Pan Henryk wykonał też ogromną pracę na rzecz szwajcarskiego hokeja i dziś może podziwiać owoce swoich działań, gdzie Helweci - a wśród nich jego wychowankowie - byli o krok od sensacyjnego złota. Henryk Gruth to ogromna osobowość i żywię nadzieję, że polski hokej skorzysta kiedyś z jego doświadczenia i że jego plan dla naszej dyscypliny zostanie urzeczywistniony. Oczywiście na dziś barierą są finanse, ale może w przyszłości będzie lepiej.
Gdyby jakiś młokos zapytał pana, czego potrzeba aby z rozsypującego się wielosekcyjnego GKS Jastrzębie i odkrytego lodowiska dotrzeć do Galerii Sław IIHF, to odpowiedziałby pan, że...
Przede wszystkim trzeba naprawdę kochać i „czuć” ten sport. Wtedy chęć do ciężkiej pracy przychodzi sama. Trzeba być skupionym na swoim celu przez cały czas i uporczywie do niego dążyć. Należy swoją harówą zdobyć zaufanie trenera, który musi mieć przekonanie, że dajesz z siebie sto procent. Jeśli te aspekty zostaną spełnione, to - co tu kryć - trzeba mieć szczęście spotkania odpowiednich ludzi na swojej drodze, którzy pomogą wykorzystać „życiowe szanse” i podjąć dobre decyzje.
No właśnie. Pan miał szczęście trafić na trenera Jacka Dywana, który pada „odkrył”, oraz na Andrzeja Frysztackiego, który pomógł przy „rzuceniu się na głęboką wodę”, czyli w transferze niemieckiej DEL. Czy poza nimi - oraz oczywiście rodzicami - był jeszcze ktoś, komu mógłby pan z czystym sumieniem zadedykować ten sukces?
Wie pan, czasem jest tak, że nawet półroczny epizod u tego czy innego trenera potrafił zmienić bardzo wiele. Takich ludzi było sporo, choć oczywiście wspomniani tutaj Jacek Dywan i Andrzej Frysztacki odegrali kluczowe role w początkach mojej kariery. Myślę, że bez pana Andrzeja byłoby mi strasznie ciężko nie tylko dostać się do Nurnberg Ice Tigers, ale i... przetrwać tam. Przyznam, że przez pierwsze trzy miesiące było potwornie ciężko. Codziennie nachodziły mnie myśli, żeby wracać. Trafiłem do zupełnie obcego mi środowiska. Nie znałem języka. Byłem młodym Polakiem, a wiadomo, że tacy w Niemczech mają „pod górkę”. Przetrwałem tę szkołę życia również dzięki wsparciu pana Andrzeja. Wspominam o Norymberdze nie bez przyczyny. Zapytał mnie pan o mentorów, a ja twierdzę, że praktycznie każdy trener na mojej drodze w ten czy inny sposób „dołożył coś od siebie”. Spotkałem tam bowiem Romana Horaka, znakomitego czeskiego zawodnika, starszego ode mnie o dziewięć lat. Nie miałem dobrych relacji z ówczesnym szkoleniowcem Ice Tigers, tymczasem Roman pomógł mi spojrzeć na tę sytuację z zupełnie innej strony. Powiedział: „Leszek pamiętaj, nawet od najgorszego trenera możesz coś wyciągnąć dla siebie chociażby po to, aby więcej tego nie robić”. Zapamiętałem sobie te słowa na całe życie i polecam tę radę każdemu zawodnikowi. No i na koniec jest jeszcze jedna bardzo ważna osoba, bez której zapewne nie byłoby tej nagrody, a którą wspomnieliśmy już w tej rozmowie.
Brat?
Oczywiście. Daniel jest ode mnie dwa lata starszy i dosłownie „napędzał mnie” do roboty. Zawsze chciałem być lepszy od niego. Ta zdrowa - choć czasem na granicy bólu - rywalizacja naprawdę wiele mi dała i jestem za nią Danielowi bardzo wdzięczny. Pamiętam, że jeszcze jako młode chłopaki graliśmy ostatni mecz w sezonie i brakowało mi jednej bramki, aby dogonić go w klasyfikacji strzelców. Gola zdobyłem i ucieszyłem się, że jeszcze tylko jeden i będę lepszy. Cóż z tego, skoro Daniel skompletował hattricka i było pozamiatane (śmiech). Życzę każdemu młodemu zawodnikowi takiego starszego brata czy kolegi, którego postawa będzie dopingować do dawania z siebie wszystkiego.
Rozm. mg
Fot. Polski Hokej.