Damy z siebie wszystko!

 
2017-02-19

O tym, że Leszek Laszkiewicz nie boi się wyzwań możemy się przekonać chociażby podczas ligowch spotkań na Jastorze. Doświadczony napastnik, który jako pierwszy w historii polskiej ekstraligi złamał barierę tysiąca punktów wyczynia cuda na tafli z młodą drużyną JKH GKS Jastrzębie. U progu decydującej fazy rozgrywek dał się przepytać nieustępliwemu dziennikarzowi portalu JasNet.pl, Mariuszowi Gołąbkowi, który wyciągnął od Leszka Laszkiewicza sporo ciekawych informacji.

- Stojąc przed lustrem powiedział pan kiedyś do siebie: "Fajnie jest być legendą"?
Leszek Laszkiewicz - Legendą… Powiem tak - niedawno to do mnie dotarło. Szczerze mówiąc, nigdy nie śledziłem statystyk, więc było mi bardzo sympatycznie, kiedy Sebastian Królicki z Hokej.net uświadomił mnie, że jestem pierwszym polskim hokeistą, który zdobył ten historyczny, tysięczny punkt. Nie będę ukrywał, że poczułem dumę z tego powodu. Kiedy przypomnę sobie te wszystkie lata ciężkiej pracy... Harowałem niesamowicie, dlatego radość jest tym większa. Gdybym wiedział, że asysta przy golu Radosława Nalewajki może mieć taki wymiar, zapewne przygotowałbym jakąś okolicznościową koszulkę pod klubowym trykotem!

- Przejdę od razu do kwestii, która od kilku lat mocno mnie nurtuje. W 2013 roku przyjechał pan na Jastor i został bohaterem siódmego meczu finałowego JKH GKS z Cracovią. Rzecz jasna, w barwach "Pasów". Szczerze - jako jastrzębianin nie czuł pan… zgryzu?
- (chwila ciszy) Szczerze? Ani trochę! Mimo ogromnej sympatii do Jastrzębia, zawsze byłem profesjonalistą. Tam, gdzie akurat jestem, daję z siebie sto procent. Powiem coś więcej - w finale z JKH GKS graliśmy z bratem pod ogromną presją. Po pierwsze - przecież obaj jesteśmy właśnie stąd. A po drugie - jeden z działaczy Cracovii rozpowiadał, że Laszkiewicze ułożyli się z Jastrzębiem, sprzedali finał i że jest po zawodach. Proszę mi wierzyć, że gdybyśmy wówczas przegrali z JKH GKS, to po powrocie do Krakowa na pewno usłyszałbym, że to spotkanie sprzedałem! Dlatego na zwycięstwo w siódmym meczu zareagowałem z ogromną ulgą i wraz z Danielem cieszyliśmy się z tego złotego medalu, jak nigdy wcześniej. A przecież nie stawiano na nas. Jastrzębie było dużo mocniejsze. Ale chyba Bóg tak chciał, bo bramki dla Cracovii wpadały dość… szczęśliwie (śmiech).

- Wobec tego wróćmy do sezonu 2016/2017. Zwykle jest tak, że doświadczony lider zespołu jest człowiekiem od fajerwerków i "robienia różnicy" na lodzie, a od "czarnej roboty" są młodsi. Tak było z Richardem Kralem. Tymczasem u nas jest inaczej - często to pan haruje na drużynę. Nie jest pan rozczarowany takim obrotem sprawy?
- Nie. Doskonale zdawałem sobie sprawę, jaka jest sytuacja. Prezesi przed sezonem przedstawili mi plany. Znałem główne założenia, na jakich miała opierać się budowa nowej ekipy. A jednak, kiedy przyszedłem na pierwszy trening, to... przestraszyłem się. Na lodzie same "mizeroty", przy czym mówię tu o warunkach fizycznych. Powiedziałem sobie - no to walczymy o utrzymanie. Ale potem zobaczyłem, jakie cuda wyprawia z tą grupą trener Robert Kalaber. Pojawił się płomyk nadziei, że może nie będzie tak źle. A efekty znamy i są zadziwiające!

- Zatem również dla pana awans do "szóstki" był sporą niespodzianką?
- Odpowiem w dwóch punktach. Po pierwsze - dla mnie każdy mecz jest inny i uważam, że każdego rywala można pokonać. Na taflę wchodzimy przy wyniku 0:0, nawet jeśli to jest Sparta Praga. W tym pięknym sporcie wszystko jest możliwe i takie podejście zawdzięczam trenerowi Jackowi Dywanowi. Za dzieciaka dostawaliśmy dwucyfrówki od rywali starszych o rok, co wówczas stanowiło przepaść. Zrezygnowany pytałem szkoleniowca, jaki to ma sens i czemu nie gramy z rówieśnikami, z którymi wygrywamy. Tymczasem trener Dywan wpajał mi, że muszę chcieć wygrać z każdym. To "siedzi" mi w głowie do dziś! Ale z drugiej strony, jak już mówiłem, na pierwszym treningu nie marzyłem nawet o czymś więcej, niż walka o utrzymanie. Tymczasem ta kolosalna praca dała efekt. Już pierwsze sparingi pokazały, że jesteśmy w stanie powalczyć o wyższe cele. Wciąż jednak liczyłem, że być może uda się "od wielkiego dzwonu" sprawić jakąś niespodziankę. Tymczasem my wchodzimy do "szóstki" i mimo plagi kontuzji walczymy w niej w naprawdę fajnym stylu. A potem wygrywamy z Cracovią i Tychami. Czasem siadałem w szatni i myślałem, że to wszystko jest po prostu… nierealne! W tym sezonie miałem okazję doznać takiej "innej" radości, bo zawsze grałem w klubach bijących się o złoto, gdy czasem pytaniem było nie to, czy z kimś wygramy, ale w jakim stosunku.

- Miał pan okazję rozmawiać z dawnymi kolegami z Cracovii po tym 6:1?
- Nie, ciężko byłoby w tamtej sytuacji do nich zagadać (śmiech). Sam wiem, jak paskudnie czułbym się po takim meczu, dostając baty od… dzieciaków! Przecież Cracovia dysponuje wielokrotnie wyższym budżetem. To klub oparty na wielkich pieniądzach. Zupełnie inne realia niż nasze. Przy "dniu konia" bramkarza można szczęśliwie wygrać jednym golem. Ale 6:1? Tu nie mogło być mowy o przypadku.

- Trener Kalaber słynie z ciężkiej ręki. Wydaje się, że wielu doświadczonych zawodników za takimi nie przepada.
- A ja uwielbiam takich szkoleniowców! Potrzebuję mocnych treningów i lubię być w odpowiednim rytmie. Jestem wychowany na polsko-rosyjskiej szkole hokeja. Od dziecka byłem przyzwyczajony do wymagających zajęć. Edward Miłuszew, Andriej Sidorenko, Władimir Safonow, potem Władimir Wasiliew w DEL (lidze niemieckiej - przyp. red.)… Pamiętam, jak nas, młodych, zawsze sztorcowali treningach, że "nie ma śmiacia", czyli śmiania się. To oni przygotowali mnie do gry na wysokim poziomie. Najwięcej zawdzięczam właśnie im. Przecież to za sprawą tamtych morderczych zajęć do dziś mogę grać w hokeja. Trafiłem na czasy dobrego trenowania i szlifowania sportowego charakteru. Wciąż pamiętam, jak z trenerem Dywanem biegaliśmy do oporu po mieście. To procentuje. Nawet teraz mogę praktycznie non-stop grać na dwie piątki. Wiadomo, że gola po rajdzie przez całą taflę już nie strzelę…

- Moment, przecież w sparingu z Katowicami właśnie taką bramkę pan zdobył!
- Rzeczywiście, zdarzyło się (śmiech). Wracając do tematu - wydolność wypracowana za młodu do dziś przynosi efekty. Dlatego nadal mogę grać.

Cały wywiad autorstwa Mariusza Gołąbka (JasNet.pl) znajdziecie tutaj:
http://jasnet.pl/?m=sport&mod=publicystyka&id=42797

tel./fax 32 476 16 50
aleja Jana Pawła II 6a, 44-335 Jastrzębie-Zdrój

Formularz kontakowy

 
 
 


 

Administratorem danych jest Jastrzębski Klub Hokejowy GKS Jastrzębie, ul. Leśna 1, 44-335 Jastrzębie-Zdrój. Dane wpisane w formularzu kontaktowym będą przetwarzane w celu udzielania odpowiedzi na przesłane zapytanie.

NASTĘPNY MECZ